Walt Disney to jeden z wielu, którzy dali się zahibernować (pytanie, kogo było na to stać finansowo, jest nieistotne) i dzisiaj oczywiście są martwi, ale już teraz naiwna byłaby pewność, że za dziesięć albo za dwieście lat ty, ja lub ktoś inny nie spotkamy się z nim, obydwaj żywi?
Czy wtedy oni, my albo ktokolwiek zapuści się w dociekania (może sensowne, a może jałowe) naszej albo ich tożsamości? To już by się niewiele różniło od roztrząsania, czy ty, ja lub ktokolwiek obudził się rano jako ten sam, co zasnął: czy jest to wyłącznie pozór i zwyczajowo przyjęty stereotyp?
A więc znalazłeś się, Staszku (załóżmy, że tym razem nazywasz się Kris Kelvin, a nie Stanisław Lem) w czteroosobowej załodze stacji badawczej nad planetą Solaris, której jedynym mieszkańcem jest otaczający ją całą ocean myślącej plazmy.
Masz dokładnie 40 lat, więc już od dawna nie jesteś młodym człowiekiem, który by jeszcze dojrzewał albo znajdował się na początku pełnej dojrzałości. Jeżeli teraz umrzesz, nie da się już powiedzieć, że nie zdążyłeś stać się czymś albo czegoś dokonać.
Co najwyżej mogło ci nie wystarczyć czasu na wiele następnych dokonań, jak Rimbaudowi, ale z pewnością nie na pojawienie się już pełnowartościowych. I rzeczywiście to, czego akurat wtedy dokonałeś, czyli zapisana w książce lub doświadczana w kosmosie Solaris, uznawane jest (w naszym problematycznym kraiku i w całym świecie) za najważniejsze, a co najmniej za jedno z twych istotnych osiągnięć.
Takim właśnie twoim niezwykłym osiągnięciem było stworzenie życia ani trochę nie człekokształtnego: mniej człekokształtnego niżeli np. jabłoń albo społeczność mrówek!
A szok tym większy, że ta całkowita nieludzkość wyraża się w wytwarzaniu form łudząco, niemalże do identyczności pozorujących człowieczeństwo. Podobnego osiągnięcia nie znają całe dzieje fantastyki, którą będę tu nazywał sf, aby nie używać jej zawsze nieudanych i mylących określeń, w tym również angielskiego science fiction.
Kraków, 2006, stron 130, oprawa miękka, cena det. 14,50.
ISBN: 83-89640-55-4.